Mitrofaniusz. Jego długa broda rozwiewała się, szarpana rześkim wiatrem.
Epilog Ku pociesze wszystkich strapionych Ten sam wiatr, nawet nie po prostu rześki jak w cieśninie, lecz silny i nieustępliwy, dął również po drugiej stronie Wyspy Rubieżnej, na pełnych wodach jeziora. Młody człowiek w habicie, z odrzuconym na plecy kapturem, wyciągnął schowaną między dwoma głazami zwinną „chybotkę”, wsiadł do niej, odepchnął się wiosłem, a kiedy odpłynął trochę od brzegu, rzucił je na dno łódeczki. Podniósł za to lekki maszt, wystawił na sprzyjający wiatr biały żagiel i kruche czółenko pomknęło po falach z nie lada szybkością, bodaj żywiej od parowca, albowiem parowiec musiałby trzymać się farwateru, by omijać mielizny, a „chybotka” na nie nie zważała. Podróżnik miał przy sobie kompas, który co chwila sprawdzał, widocznie bojąc się w ciemności zgubić kurs. Od czasu do czasu poruszał sterem albo zmieniał kąt żagla, ale kiedy nad zasnutym mgiełką jeziorem zaróżowiło się wschodzące słońce, młody człowiek uspokoił się zupełnie. www.bassety-adopcje.pl/page/3/ Rzecz w tym, że od razu pierwszy, nieśmiały jeszcze promień dziennej gwiazdy, nakreśliwszy linię aż po horyzont, zapalił na skraju nieba złotą iskierkę, która odtąd już nie gasła. Była to dzwonnica Pociechy Wszystkich Strapionych – głównej świątyni miasta Modroozierska – w jasny dzień widoczna na trzydzieści wiorst. A więc łódka nocą nie zabłądziła, wypłynęła dokładnie tam, gdzie należało. Sternik skierował dziób „chybotki” tak, żeby szła wprost na Pociechę, a sam zanucił wesołą piosenkę. przepis tort tiramisu Wszystko układało się jak najlepiej. Jeszcze dwie godziny i koniec żeglugi. Mało prawdopodobne, by wiatr się zmienił. Szkoda, rzecz jasna, że nie zdążył upiłować więcej drogocennych opiłków, ale i tak będzie z pięć funcików. Malutki, lecz ciężkawy woreczek zwisał pod habitem przy kości biodrowej. Sznur tarł trochę szyję, ale to było głupstwo. Pięć funtów to bez mała pięćset zołotników, każdy po... Rachunki wypadło przerwać, bo nagle chwyciły go nudności. Przechyliwszy się przez burtę, młody człowiek zaryczał i zabulgotał, wstrząsany spazmami. Potem opadł bezsilnie na dno, wytarł pot z czoła, uśmiechnął się beztrosko. Podobne ataki ostatnio trafiały mu się często – zapewne wskutek kiepskiego odżywiania się i nerwowego pobudzenia. Odpocząć, podjeść – i wszystko przejdzie. Potarł niecierpliwie skronie, odpędzając zawrót głowy. Między palcami został mu kosmyk wijących się włosów, co zmartwiło młodzieńca o wiele bardziej niż niedawny atak. Zresztą – nie na długo. Co się dziwić – powiedział sobie. Od miesiąca głowy nie myłem. Dobrze jeszcze, że maleństwa się nie zalęgły. No nic, do Wołogdy trzecią klasą, skromniutko, a tam się przebrać i do porządnego hotelu – z łazienką, restauracją, fryzjerem. A pracownię najlepiej urządzić nie w Szwajcarii, tylko w Ameryce. Spokojniej będzie. Oczywiście trzeba przybrać nowe nazwisko. Na przykład „mister Vasilisq”, co, źle brzmi? Roześmiał się, ale śmiech się nie udał: przeszedł w długi, męczący kaszel. Żeglarz otarł usta, ciaśniej owinął wokół szyi czarny kaptur. Może to i lepiej, że nie zatrzymał się dłużej na wyspie. Tylko patrzeć, a mrozy przyjdą, i tak jesień trafiła się niezwykle długa. Przeziębić płuca byłoby nie w porę. Nie ma czasu chorować. Nowa fizyka promieniotwórczości otwiera perspektywy, których nie potrafi ogarnąć żałosnym swoim rozumkiem na wpół zwariowany Lampe ani żaden z paryskich szczurów Ryczałt od najmu na mikrorachunek podatkowy wyjaśnienia MF laboratoryjnych. „Promienie śmierci!” Tylko idiocie mogło przyjść do głowy takie majaczenie. To jedynie nowy rodzaj energii, nie bardziej niebezpieczny niż fale magnetyczne czy elektryczne. Nieoszacowana moc atomowego jądra – oto klucz do wszystkiego. Kto pierwszy to zrozumiał, ten będzie władał światem. I wiek znakomity, dwadzieścia cztery lata, jak Bonaparte! Słońce błysnęło na ciemieniu tryumfatora, tam gdzie przeświecała okrągła łysinka, wielce przypominająca tonsurę. Następna powieść z cyklu Kryminał prowincjonalny PELAGIA I CZERWONY KOGUT